Letnie dekoracje - morskie klimaty



Wolnym krokiem lato chyli się ku końcowi, a ja ciągle liczę na to, że jesień w tym roku nie przyjdzie zbyt szybko. Chce jak najdłużej korzystać ze słońca, ciepła i możliwości jedzenia lodów z ulubionej lodziarni ;). Na przekór sklepom, w których asortymenty nabierają jesiennych barw, u mnie w mieszkaniu wciąż czuć lato, a wszystko za sprawą kilku dekoracji.

Jednak zanim przejdę do opowieści o tym, jak zatrzymuje lato w kilku dekoracjach, pragnę poinformować, że od dziś oficjalnie działam pod adresem http://kasztanowaona.pl/, gdzie serdecznie zapraszam - kasztanowaona.pl to moje nowa, ulepszona odsłona bloga, gdzie dzielę się swoją codziennością i inspiracjami.

Jedno niedzielne przedpołudnie wystarczyło mi na stworzenie kilku elementów, które razem nadały szafce przy telewizorze morskiego klimatu. Dwa z nich: świecznik i ozdobna butelka powstały przy pomocy sznurka, kleju na gorąco i kamyczków.

Do przygotowania świecznika wykorzystałam najzwyklejszą szklankę kupioną w Ikea. Najpierw przymierzyłam sznurek wybierając miejsce szklanki, w którym go owinę. Postanowiłam, że będzie to jej góra, dlatego przy samym brzegu nałożyłam trochę kleju na gorąco. Po przyklejeniu brzegu sznurka do szklanki zaczęłam jej owijanie, co jakiś czas nakładając trochę kleju na kolejne warstwy. Kiedy sznurek już przykrył wystarczający fragment szklanki, przycięłam go i końcówkę przykleiłam, a do środka włożyłam kilka kamieni.


Ozdabiając butelkę, sznurek przymocowałam do jej dołu, a wnętrze wypełniłam mniejszymi kamyczkami.




Przygotowanie takich ozdób nie wymaga wiele czasu, a satysfakcja z własnoręcznie zrobionej dekoracji gwarantowana :).

Pozostałe projekty pojawią się w najbliższym czasie na nowej odsłosnie bloga - http://kasztanowaona.pl/ , a tymczasem zachęcam do korzystania z letnich dni które tak szybko uciekają i oczywiście do samodzielnego wykonywania dekoracji.

Jak żyć keatywnie - przemiana doniczki


Czasem wystarczy niewielki nakład sił, materiałów i pieniędzy, żeby z czegoś zwyczajnego stworzyć dopasowany, oryginalny dodatek - i to całkowicie w naszym stylu. Nawet, jeśli czasem pomysłów zupełnie brak, wystarczy po prostu chwycić za farby, kombinować, dopasowywać, a w końcu stworzymy coś z niczego, a o to właśnie chodzi.

Jako fanka kwiatów, bardzo często wracam do domu z kolejnym nabytkiem, który przecież leżał taki biedny w sklepie i nie mogłam go tak zostawić.... Całe szczęście, że moje zamiłowanie głównie opiera się na kwiatach, które mieszczą się w niewielkich doniczkach, które stawiam gdzieś w kącie i ciesze się tym jak pięknie ozdabiają moje mieszkanie. Ale właśnie to na tych doniczkach chciałabym się skupić, bo wiadomo - kupując jakiś okaz w sklepie, zwykle kupujemy go w doniczce której do ozdobnej bardzo daleko. Gorzej, kiedy okazuje się że wszystkie wolne doniczki wyparowały z domu i generalnie to trzeba szybko improwizować.

Więc co zrobić w takiej sytuacji? Najlepiej chwycić za doniczkę i przygotować do malowania, pamiętając żeby zabezpieczyć powierzchnię na której będziemy to robić.


Do malowania użyłam farby olejnej, w ciemno niebieskim, wpadającym w granat kolorze. Co ważne, przy farba olejna świetnie pokryje nam powierzchnię doniczki, ale samo schnięcie zajmie kilka dni.




Kiedy farba już wyschnie, wystarczy wyciągnąć wstążki, wstążeczki, sznureczki i inne ozdoby, które mogą się przydać i dopasowywać.



Zdecydowałam się na sznurek i kilka "brylancików".


Tak ozdobioną doniczkę ustawiłam na nowym miejscu.



Porównując zdjęcie pierwsze z ostatnimi, donica zupełnie zmieniła swój wygląd, z czego najwięcej czasu zajęło schnięcie farby. Samo malowanie trwało 15 minut, zdecydowanie się na sznurek, obwiązanie nim doniczki, docięcie i zrobienie kokardki zajęło pięć minut, tyle samo co naklejenie ozdobnych brylancików. Wszystkie użyte materiały miałam w domu.

Tak jak pisałam na samym początku - czasem wystarczą chęci żeby stworzyć coś samemu :)


Nadchodzi czwarty semestr


Zaledwie kilka postów temu pisałam o pierwszych dniach na studiach, a tu ... za mną już połowa! Sama zastanawiam się, jak to możliwe że ten czas tak szybko zleciał, że właśnie jestem w trakcie mojej trzeciej sesji i jakoś brnę dalej? Przecież zaczynając pierwszy semestr byłam pewna że pożegnam się z uczelnią szybciej niż się z nią oswoję na dobre! Od tego czasu trochę już zrozumiałam jak to wszystko działa, zmieniło się moje podejście do całego tego wyścigu o wyższe wykształcenie, a mnie ewidentnie daleko do studentki idealnej. 

Jak to jest, że łączy się studia z pracą?

Teraz uważam to za dość zabawne, że decydując się na studia zaoczne i myśląc o swojej edukacji, wyobrażałam sobie to mniej więcej tak, że rano pójdę do pracy, wrócę z niej w okolicach 16 i w pełni wypoczęta przesiedzę sobie wieczór nad materiałami do nauki, po czym pójdę spać i rano świeża, wypoczęta i zadowolona pójdę znów do pracy. 
Aj, brutalna rzeczywistość! Otóż okazało się, że po ośmiu godzinach siedzenia przy laptopie w pracy, robienia raportów i innych związanych z mą pracą rzeczy na już, a czasem i nawet na wczoraj, mój mózg jest tak zmęczony, że każda próba zajrzenia do notatek kończy się czytaniem jednego zdania w kółko przez pół godziny. Oczywiście po chwili nawet nie pamiętam już tego jednego, jedynego zdania które przez pół godziny męczyłam. 

Studiujesz dziennikarstwo, więc....

Więc ostatnie trzy semestry były przepełnione bardzo ciekawymi przedmiotami takimi jak filozofia, historia, ekonomia, prawo, jeszcze więcej prawa... jasne, dziennikarz jako osoba medialna powinna być obyta z historią, z prawem, jak najbardziej się z tym zgadzam. Ale żeby będąc w połowie studiów pierwszego stopnia nadal praktycznie wcale nie ćwiczyć pisania, nie uczyć się poprawnego mówienia, czy choćby środków przekazu masowego? Przynajmniej jakieś skupienie się na nauce gramatyki i poprawnej polszczyzny? Niestety, nie tym razem.

Patrząc na to wszystko, można odnieść wrażenie że żałuje swojego wyboru studiów zaocznych i kierunku jaki wybrałam. Ale tak nie jest! 

Pomimo tego, że równoczesna praca i studia są trudne do pogodzenia, zupełnie nie chciałabym przenosić się na studia dziennie. Przede wszystkim, naprawdę lubię swoją pracę i doceniam, że w moim wieku mam możliwość zdobywania świetnego doświadczenia jakie mi ona daje. Stanowczo wolę też zamienić cały tydzień siedzenia na uczelni, na odwiedzenia jej tylko w weekendy - nawet jeśli wiążę się to z przesiadywaniem tam od 8 do 20.
Jeśli chodzi o sam kierunek, trudno też zakładać że na każdej jednej uczelni tak to właśnie wygląda. Może akurat na mojej program jest taki a nie inny? Nadal uważam, że dziennikarstwo to kierunek który chce studiować, więc skoro na to się już zdecydowałam, ciągle robię wszystko żeby właśnie w tym kierunku się rozwijać.
Można też poszukać plusów całego tego systemu edukacji - w sumie to pisania mogę nauczyć się dzięki regularnemu praktykowaniu, a za to czy sama tak dzielnie czytałabym konstytucję do poduszki gdyby nie czekający mnie egzamin? Nic też nie uczy tak dobrze sprawnej organizacji swojego czasu a zarazem drobnego naciągania doby jak próba umówienia się ze znajomymi na wieczorny wypad na miasto. 

Pamiętajmy, że wszystko to kwestia podejścia, a dla chcącego nic trudnego! 

Selfie Project, czyli walka o piękną cerę


Wbrew pozorom, pisząc Selfie Project wcale nie mam na myśli wyzwania na najlepsze selfie wrzucone na instagrama, a kosmetyki do skóry młodej z niedoskonałościami. Znalazłam je w Rossmannie i tu przyznaje, dałam się złapać na nazwę, a może na to, że nie dość że wcześniej nigdzie takich kosmetyków nie widziałam i o nich nie słyszałam, to w dodatku ich specyfika wydaje sie jakby odpowiednia dla mojej cery?

Dlaczego Selfie Project? Jak możemy przeczytać na opakowaniu, są to kosmetyki stworzone przez specjalistów dla młodej cery.  Mają zapewnić koniec niedoskonałości, wyprysków, zaskórników i błyszczenia, sprawić że zapomnimy o problemach z cerą, a dzięki temu będziemy zawsze gotowi na selfie. I tu muszę przyznać, że chwilę się zawahałam, bo jednak producent pisze wprost o nastolatkach - szybka analiza, stwierdziłam że moje 21 lat to wcale nie taka tragedia, jest szansa że moja skóra nadal jest młoda i warto spróbować. 

Zdecydowałam się na dwa produkty - płyn micelarny, oraz produkt 3w1, czyli żel do mycia, peeling i masaczkę. Stosuję je od ponad dwóch miesięcy.


Płyn micelarny można kupić w cenie ok. 10 zł za 250 ml produktu. 

Na opakowaniu możemy przeczytać, że ma on jednym ruchem usuwać makijaż i sebum, pozostawić skórę czystą, świeżą, a także redukować wypryski,  odblokowywać pory, zmatowić i łagodzić podrażnienia. W walce z niedoskonałościami naszej cery mają pomagać zawarte w kosmetyku Cynk PCA i Panthenol, natomiast naturalny sok z aloesu ma koić, nawilżać, oraz wspomagać gojenie się skóry.

A jak to wychodzi w praktyce? Z usuwaniem makijażu płyn radzi sobie bardzo dobrze, chociaż jednym ruchem bym tego nie nazwała. Zwykle aby zmyć podkład kilkukrotnie muszę przetrzeć twarz wacikiem, ze szminkami problemów nie miałam, natomiast czarny tusz do rzęs wymaga już trochę więcej zachodu. Nie uważam tego jednak za minus, bo nie wymagam od produktu żeby usuwał makijaż błyskawicznie, najważniejsze, aby nie podrażniał skóry, a ten płyn tego nie robi. Jest zarazem skuteczny i delikatny, w dodatku ma bardzo przyjemny i świeży zapach. Nie pozostawia uczucia tłustej cery, za to po jego użyciu staje się ona delikatna i oczyszczona.


Żel myjący kosztuje 14 zł za 150 ml.

Jest to produkt 3w1, czyli możemy go stosować jako peeling lub żel myjący (w obu przypadkach mamy rozprowadzić preparat na skórze, wmasować i spłukać wodą), lub jako maseczkę (w tym celu pozostawiamy równomiernie rozprowadzony na skórze produkt na 10-15 minut, po czym spłukujemy). Dzięki zawartemu w produkcie węglowi bio-aktywnemu, mineralnej glince kaolin oraz zmielonym pestkom moreli nasza skóra ma być oczyszczona i wygładzona, a także czysta, świeża i matowa przez złuszczenie i odblokowanie porów. Co ważne, żel nie jest przeznaczony do codziennego stosowania - wystarczy 2/3 razy w tygodniu.

Ja spośród dostępnych trzech opcji stosowania preparatu, stosuje go tylko jako maseczkę. Żel/ peeling w moim odczuciu jest nieco zbyt gruboziarnisty i podrażnia moją skórę. Za to maseczka jest naprawdę świetna - na wcześniej umytą skórę nakładam równomiernie dość grubą warstwę, zostawiam tak na 15 minut, po czym wszystko zmywam i mogę cieszyć się świeżą i zmatowioną cerą. W przeciwieństwie do płynu micelarnego zapach jest bardzo intensywny, ale również przyjemny. 

Po przetestowaniu tych produktów, mam o nich naprawdę dobre zdanie - są odpowiednie do wymagającej cery. Jako że seria Selfie Project proponuje nam również inne produkty do pielęgnacji twarzy, na pewno sprawdzę jeszcze inne, szczególnie że ich ceny są naprawdę niewygórowane. Skuteczny produkt w dobrej cenie? Stanowczo mogę polecić!

Sernik z brzoskwiniami



Jeśli poszukujecie przepisu na "szybki, łatwy w przygotowaniu, ale dobry sernik" - jesteście w odpowiednim miejscu, bo właśnie taki sernik chciałabym dzisiaj przedstawić. Pyszna serowa masa na kruchym cieście, z dodatkiem brzoskwiń pod kruszonką... Chyba nie muszę nikogo przekonywać, że smakuje naprawdę niesamowicie? 

Składniki, których będziemy potrzebować:

Na kruche ciasto:
·        3 szklanki (ok.500g) mąki
·        3 łyżeczki (ok.10g) proszku do pieczenia
·        3 łyżki (ok.40g) cukru
·        Kostka margaryny
·        5 żółtek
·        Szczypta soli

Na masę serową:
·        700g sera (dwu/trzykrotnie mielonego)
·        1/2 szklanki (ok.110g) cukru
·        ½ kostki margaryny
·        Jajko
·        Opakowanie budyniu waniliowego

Dodatkowo:
·        Brzoskwinia
·        5 białek
·        165g cukru

      Przygotowanie:
      Składniki na ciasto łączymy, szybko zarabiamy, po czym dzielimy na dwie części i wkładamy do lodówki. Składniki na masę serową miksujemy do uzyskania jednolitej konsystencji. Białka ubijamy z cukrem, brzoskwinie kroimy w cienkie plastry.

      Jedną połowę ciasta wałkujemy i układamy na dnie okrągłej formy o średnicy 26 centymetrów. Na ciasto wylewamy masę serową, a na wierzchu układamy brzoskwinie. Całość przykrywamy ubitymi białkami, a na samą górę sypiemy pokruszoną drugą część ciasta. Pieczemy w temperaturze 180 stopni przed 40-45 minut.





Kasztanowa niszczy dziennik - odpoczynek.



Pomimo tego, że dzisiejszy dzień spędziłam w pracy, staram się trzymać w sobie siły które nabrałam w czasie świątecznego odpoczynku. No właśnie, odpoczynek... spokojna poranna kawa, długi sen, ah, jak szkoda że tak szybko to minęło. 

Postarałam się jednak, żeby ten mój odpoczynek też odcisnął się w jakiś sposób na dzienniku, dlatego dzisiaj zapraszam do obejrzenia jak poradziłam sobie z dwoma kolejnymi zadaniami: rozlewaniem kawy i spaniem z dziennikiem.


Jak kawa to oczywiście w dużym kubku, z porządną pianą i odrobiną cukru. Taką właśnie kawę lubię. Gorzej, kiedy chwila nieuwagi kończy się katastrofą w postaci zalanych wszystkich rzeczy wokoło, brakiem samej kawy i w najgorszym wypadku - strzaskanym kubkiem. Taka katastrofa na szczęście nie spotkała dziennika, jednak postarałam się trochę ją odwzorować. Sama plama już troszkę wyblakła, natomiast jak wyglądało to "na świeżo", pokazałam na facebooku. Postarałam się też o to, żeby dziennik nie ucierpiał na tym za bardzo, więc jedynie kartka wygięła się odrobinę.




Jest też w dzienniku zadanie, które nakazuje przespać się z dziennikiem i opisać swoje przeżycie. No ale... postanowiłam troszkę to rozdzielić, tak więc spanie z dziennikiem udokumentowałam, a opisanie przeżycia zostawiłam na jakąś naprawdę specjalną okazję. 


Jak udokumentować spanie z dziennikiem? Przede wszystkim zdjęcie - w moim przypadku zrobione istaxem. Oprócz tego zaledwie kilka ozdób... 






I ostateczny efekt:



Mając takie potwierdzenie świątecznego lenistwa, mogłam spokojnie, pełna sił i zapału wrócić do pracy. Ale zawsze w chwili zwątpienia mogę wziąć dziennik i przypomnieć sobie te wspaniałe chwile bezkarnego lenistwa,

ZIAJA - oczyszczanie liście manuka

Już prawie rok mija od czasu, kiedy opisywałam wspaniałe produkty ziaja med - kuracja antybakteryjna. I tak jak mówiłam, że zwiąże się z nimi na dłużej, tak zrobiłam, bo byłam nimi naprawdę zachwycona.

Ostatnio jednak zauważyłam dość mocne przesuszanie się mojej skóry, najprawdopodobniej związane ze zmianami temperatury, wiatrem i ogólnym, powiedzmy że zimowym klimatem. No tylko jak to z cerą trądzikową bywa, nie było opcji żebym zaczęła nakładać na twarz grubą warstwę kremów, stąd prosty wniosek - na ten zimowy czas, trzeba zmienić kosmetyki, na nieco delikatniejsze.

Po raz kolejny postanowiłam poszukać czegoś dla siebie wśród kosmetyków ziaja, jak się okazało, słusznie. Zdecydowałam się na serię oczyszczanie liście manuka, a spośród kilku dostępnych produktów z tej serii wybrałam żel myjący normalizujący na dzień/na noc, krem mikrozłuszczający z kwasem migdałowym na noc oraz reduktor zmian potrądzikowych. Są to produkty przeznaczone dla skóry normalnej, tłustej i mieszanej.


Żel myjący oczyszcza skórę dzięki substancjom takim jak: ekstrakt z liści Manuka (działanie antybakteryjne), a także zinc coceth sulfate (działanie ściągająco - normalizujące), natomiast za nawilżająco-kojące działania odpowiada kwas laktobionowy, alantoina i prowitamina B5. Produkt nie zawiera mydła, ma na celu dokładnie oczyszczać skórę, łagodzić podrażnienia i zaczerwienienia, ułatwić redukcję sebum, poprawić nawilżenie i miękkość naskórka, oraz przygotować skórę do zabiegów pielęgnacyjnych. Zalecone jest stosowanie go rano i wieczorem.

Jeśli chodzi o działanie w praktyce: do umycia twarzy potrzebna jest niewielka ilość żelu, delikatnie się pieni, a przy tym całkiem przyjemnie pachnie. Jak to chyba zwykle bywa przy żelach myjących firmy ziaja, opakowanie ma wygodną pompkę ułatwiającą dozowanie. Produkt faktycznie oczyszcza skórę, nie wysusza, a przy tym też nie daje mojej cerze przetłuszczać się za bardzo. Nie widzę specjalnej poprawy w redukcji zaczerwienień, ale nawet i bez tego uważam że jest to naprawdę bardzo dobry produkt.


Krem mikrozłuszczający z kwasem migdałowym na noc również ma oczyszczać skórę dzięki kwasowi migdałowemu, ekstraktowi z liści Manuka oraz glukonianowi cynku. Oprócz tego powinien złuszczać i odnowić naskórek nie powodując podrażnień, redukować porfiryny odpowiedzialne za zmiany trądzikowe, rozjaśniać powierzchowne przebarwienia, zmniejszać zaskórniki i rozszerzone pory, nawilżać, poprawić elastyczność, jędrność i sprężystość skóry, pozostawiając ją świeżą o jednolitym kolorycie.

Dla mnie najważniejsze jest delikatnie nawilżenie, ale na tyle delikatne żeby nie przetłuścić mojej skóry. Zadanie dość trudne, jednak krem całkiem dobrze je spełnia. Po kąpieli wklepuje w twarz cienką warstwę i rano wstaje dość spokojna o jej wygląd. Nie stosuje go jednak codziennie! Bardziej w formie trzy dni stosowania - dwa dni przerwy i tak w kółko. Taką już mam cerę, że dzień w dzień nie mogę sobie pozwolić na porządne nawilżanie. Koniecznie muszę wspomnieć tu jeszcze o zapachu kremu, który jest naprawdę przyjemny, a także o opakowaniu dostosowanego do tego, aby nakładać niewielką ilość preparatu. W skrócie mówiąc, kolejny produkt z którego jestem bardzo zadowolona.


I ostatni produkt, którego byłam najbardziej ciekawa, czyli reduktor zmian potrądzikowych. Preparat zawiera wysokie stężenie substancji przyśpieszających proces gojenia, ma za zadanie skracanie okresu łagodzenia zmian i zapobieganie ich ponownemu powstawaniu. Oprócz tego zmniejsza zaczerwienienia, oraz podrażnienia naskórka. Przeznaczony jest do stosowania na obszarze skóry objętego zmianami, na dzień i/ lub na noc.

Ja reduktor zwykle stosuje w ciągu dnia, dokładnie na miejscu w którym wystąpiły jakieś zmiany, gdzie chciałabym zlikwidować zaczerwienienie lub przyśpieszyć gojenie. W kontakcie z moją cerą dość fajnie wspomaga gojenie się, natomiast nie bardzo widzę redukcje zaczerwienienia. Jeśli chodzi o samo opakowanie jest bardzo wygodne, przede wszystkim umożliwia nałożenie kremu w niewielkich ilościach. W porównaniu z poprzednimi produktami ten chyba w moim przypadku daje najmniejsze efekty, nie znaczy to jednak że jest całkowicie bezużyteczny.


Podsumowując, seria oczyszczenie liście manuka, okazała się kolejną serią firmy ziaja, która bardzo przypadła mi do gustu. Cenowo też nie wyszło mnie to drogo - żel kosztował ok. 10zł, natomiast żel i reduktor kupiłam w zestawie za ok. 9 zł. Przy mojej wymagającej cerze produkty te sprawdzają się naprawdę dobrze, więc zupełnie spokojnie mogę je polecić.